Apetyt na Europę

Podziel się

Wreszcie zaiskrzyło


Ze słowami opozycji na temat wystąpienia ministra Sikorskiego można się nie zgadzać. Można także wysuwać wątpliwości, czy szef dyplomacji nie przesadził w swojej mowie. Niezależnie, z którą opinią komu bardziej po drodze, i czy któreś ze stanowisk uważane jest za całkowicie nieprawdziwe, albo za zdradę, warto zwrócić uwagę na jedno – wreszcie w Polsce mówi się o przyszłości Europy, polskim stanowisku na ten temat i wielu wyzwaniach, jakie stoją przed UE. Do tej pory bardzo tego brakowało.
     Debata o polityce europejskiej w naszym kraju zanikła już dawno. Toczyła się przed przystąpieniem do UE, a może raczej przed samym referendum akcesyjnym (przypomnijmy – głosowaliśmy w 2003 roku). Potem spoczęto na laurach, jakby mówiono, że skoro już się jest w środku, to jakoś będzie. Emocje i dyskusje wzbudził jeszcze słynny pierwiastek i „Nicea albo śmierć”, ale poza hasłami, głębszej debaty o reformie wspólnoty nie było. A o co chodzi w pierwiastku mało kto w ogóle wiedział. Większe zainteresowanie tematem miała przynieść prezydencja, ale kampania wyborcza, skoncentrowana na polityce wewnętrznej, skutecznie ją przysłoniła.
I nagle się zaczęło….
      Wypowiedź ministra przygotowywana była od dłuższego okresu. Tak zwykle bywa w przypadku takich wystąpień. Konsultuje się je i dopasowuje do miejsca i czasu, oczekiwań oraz słuchaczy. W przeciwieństwie jednak do samej mowy, opozycja oraz szerzej pojęte elity już do komentowania wystąpienia przygotowane nie były. I stąd też, między innymi, te emocje wokół całej sprawy. I nie chodzi tu o kwestię zaprezentowania tez przemówienia w parlamencie zawczasu. To sprawa polityczna. Cała sytuacja pokazała coś znacznie głębszego – poważny brak przygotowania merytorycznego w tematyce europejskiej w znacznej części polskich elit. Stąd te nerwowe reakcje, nie zawsze udolnie argumentowana krytyka, „czepianie się” fragmentów wypowiedzi Sikorskiego, które akurat nie są kluczowe, łączenie faktów z różnych sfer. Dyskusja przebiega czasami na tak różnych poziomach, a oceny są z tak różnych światów, że odbiorca kompletnie się gubi, co chce się mu przekazać. Ale, co gorsza, gubi się i wielu samych autorów krążących obecnie opinii.
    Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze, przez ostatnie lata wychodziło się z założenia, że Unia oznacza stabilizację i dobrobyt, nie trzeba za bardzo się więc martwić o jej przyszłość. Co więcej, Polska korzystała z faktu członkostwa tak bardzo, że utrwaliło się u nas przekonanie o przysłowiowym wyciskaniu brukselki, które było jedynym przebijającym się stanowiskiem wobec polityki europejskiej.
     Po drugie, polskie elity polityczne są pozbawione wsparcia eksperckiego, odpowiedzialnego za przygotowanie im merytorycznych planów (oraz wypowiedzi) oraz wypracowywanie rekomendacji. Kilka think tanków oraz ekspertów-wolnych strzelców sytuacji nie da rady zasadniczo zmienić. Bo nie dość, że jest ich mało i nie mogą zajmować się wszystkim, to jeszcze z ich rad trzeba by korzystać. Na razie robią to nadal nieliczni. Etatowych doradców polscy politycy nie mają. Podczas gdy w biurze każdego niemieckiego posła siedzi nie tylko asystent, ale i „współpracownik naukowy”, a do ich usług przeznaczona jest jeszcze osobna grupa analityków frakcji oraz całego parlamentu, polscy odpowiednicy liczyć mogą właściwie w większości jedynie na siebie. Nie skorzystają także z rekomendacji i opracowań ośrodków badawczych bliskich własnej partii, bo, inaczej niż za Odrą, fundacje polityczne w Polsce utworzone zostać  jakoś nie mogą, a partyjne think tanki powstają z szybkością autostrad.
     Po trzecie wreszcie, brakuje potrzeby wymiany myśli z europejskimi partnerami i globalnego podejścia do wielu tematów. Widzimy nasze poletko, ewentualnie wyglądamy za miedzę, ale o Chińczykach w polityce rozmawiamy jedynie żartem. Wymiany pomiędzy polskimi a zagranicznymi akademikami są nadal zbyt rzadkie, eksperci od spraw europejskich bywają w Brukseli czy innych krajach niespecjalnie często, śledzenie tamtejszych dyskusji nadal nie weszło elitom w krew. A i posługiwanie się językiem angielskim w stopniu pozwalającym na wchodzenie w tę debatę przynajmniej pasywnie (że o publikowaniu nie wspomnę!), pozostawia jeszcze wiele do życzenia.
     Skutek? Jadący na spotkanie z zagranicznym kolegą polski poseł, zadaje mu pytania pokazujące wprost, że nie bardzo wie, z kim ma do czynienia i co naprawdę ciekawego od rozmówcy mógłby się dowiedzieć. Widać, że nawet nie miał mu kto „zgooglować” tematu. No a w momencie, gdy komentować trzeba wizję Europy, zakreśloną przez ministra, rzuca się hasła, zupełnie nieodpowiadające tezom jego wystąpienia. I gdy zagraniczni eksperci po kolei wyciągają te tezy, analizują, dostrzegają w nich odpowiedzi na krążące po Europie pytania, czy zaprzeczanie lub popieranie rozwiązań od dawna dyskutowanych, nasze elity oburzają się faktem, przywołania danego stanowiska. Przy czym pokazują, że o danym pomyśle wcześniej nie słyszeli (choć większość z nich krąży od dawna) oraz mieszają wątki: polityczny (w czyim imieniu mówił Sikorski, dlaczego najpierw w Berlinie) z merytorycznym (jakiej Europy chcemy). Tej merytorycznej odpowiedzi udzielić też nie potrafią.
     Skutek tego skutku? Odbiorca ma kompletny mętlik w głowie. W rezultacie może się zniechęcić do tematyki europejskiej. Ale wcale niekoniecznie. Obecna emocjonalna sytuacja cieszy bowiem jednym – wreszcie tematy europejskie nie schodzą z pierwszych stron gazet i najlepszych czasów antenowych. Znajdywane są osoby, które jednak coś rozsądnego w tej kwestii mają do powiedzenia (oprócz, jak zwykle bywa, tuzinów takich, co do powiedzenia mają coś zawsze, ale już nie zawsze mądrego). A politycy, którzy do tej pory, delikatnie mówiąc, ignorancko odnosili się do spraw europejskich, zmuszani są do doszkolenia swojej wiedzy. I im i polskiej debacie publicznej wyjść to może na dobre.
     Wystąpienie Sikorskiego i tak przyszło za późno. Ale dobrze, że było i miało jasne przesłanie. I dobrze, że opozycja zareagowała. Teraz pozostaje mieć nadzieję, że po ochłonięciu z pierwszego szoku i opadnięciu emocji, zacznie się jednak poważna debata w Polsce, jakiej Unii chcemy.


Zapisz się do newslettera
Newsletter